Moje pierwsza reakcja: „O, pewnie paru znajomym się spodoba”. Dzień później – są już wszędzie. Musiałam je w końcu sprawdzić.
Nie umiem przejść obojętnie obok różnego rodzaju zjawisk społecznych. Fascynują mnie. Muszę je wydrążyć i sprawdzić na sobie. Oraz znaleźć dobre strony.
Dzisiaj zostałam trenerem Pokemonów.
Już pewnie wszyscy wiecie, o co w tym chodzi – ot, zabawa z rozszerzoną rzeczywistością (Augmented Reality). Oglądamy świat przez telefon, który nakłada nań wirtualną rozrywkę. W tym konkretnym przypadku – rozsiewa po ulicach Poke-stworki i różnego rodzaju punkty, które możemy odwiedzić. Ganiamy i ciskamy Poke Balle oraz szkolimy swoją watahę.
Pokemon GO wcale nie jest jakąś kosmiczną innowacją, bo AR była wykorzystywana dużo wcześniej. Łącznie z tym, że już jedna podobna gierka powstała – ba, była dużo bardziej rozbudowana. Przyznam się bez bicia, że Ingress, o którym mowa, jakoś mnie ominął. A szkoda. Wygląda dużo, dużo smaczniej.
Nie jestem zagorzałą fanką Pokemonów. Oczywiście nie przespałam boomu z nimi związanego – miałam do czynienia zarówno z karcianką, pierwszymi częściami na Gameboy’a jak i żetonami z chipsów. Karty nadal mam, a i do Gameboy’a zdarza mi się wracać. Ale nie fanatycznie. Nowych Pokemonów nawet nie kojarzę.
Miłe wspomnienie z dzieciństwa. Rozumiem jednak ten dziki szał, który obecnie ogarnął pół świata. I wcale się nie rzucam, że Twittera zdominował jeden typ wpisów (no, była jeszcze Prisma – na którą też się nie burzę, bo jest ładna). Pokemony to Pokemony – i wszyscy, którzy się na nich wychowali, będą dostawać kociokwiku na wieść o nowych produkcjach. Deal with it. Albo wyłącz social media.
AR to jeszcze potęguje, bo – zgodnie ze swoim założeniem – przenosi nas na wysokie poziomy immersji. Kurde, no serio czujemy się jak trenerzy. A ja to nawet chciałam przepraszać ludzi za przypadkowe ciskanie w nich kulkami do chwytania Pokemonów.
Fajne, ale na chwilę. Osobiście traktuję AR i VR jako ciekawostkę. Nie to, że jestem zacofana, po prostu nie czuję nieodpartej potrzeby kolorowania sobie rzeczywistości. Mogę się pobawić, ale to jedna z wielu rozrywek i wcale nie lepsza od innych.
Największym plusem, jaki ja dostrzegam w zabawie pokroju Pokemon GO, jest przemycanie graczom cholernie wartościowych elementów. Takich, o które w dzisiejszym świecie nie bardzo się starają, a nawet nimi pogardzają. Muszą bowiem po pierwsze:
ruszyć dupska
po drugie
rozejrzeć się wokół siebie.
O ile bez tego pierwszego nie ma zabawy, z drugiego skorzystają niektórzy. Wiem jednak, że jakiś ułamek grających oprócz bezmyślnego i automatycznego wyciągania itemków z punktów na mapie, coś z nich zapamięta. Zwłaszcza, że zbliżyć się do nich trzeba, żeby cokolwiek uzyskać. Niechaj gracz podejdzie i przeczyta tablicę pamiątkową. Sprawdzi, co to za kupa betonu zwana pomnikiem wypluwa jajca z Pokemonami. Może nawet poczyta coś o gościu z monumentu, który za Polskę wojował…?
Ok, nie jestem naiwna, wiem, że większość pewnie tak nie robi. Ale skoro ja owe czynności wykonuję, to pewnie jeszcze z pięć podobnych osób się znajdzie. Mnie to cholernie cieszy. Tak samo jak wrzucanie screenshotów ze spacerów zarejestrowanych w Endomondo. Spacerów, których prowodyrem był Rattata albo inny Pidgeot. Albo wyklucie jajka. Bo do tego potrzeba przechadzki 2-, 5- lub 10-kilometrowej. Bajka! (Trochę mniejszą bajką jest to, że na Allegro już pojawiły się usługi „donoszenia” takiego jajca. Wierzę jednak, że jesteś mądry i z nich nie skorzystasz.)
Jestem człowiekiem aktywnym, a ostatnio nawet bardzo ruchliwym. Uwielbiam zwiedzać nowe miejsca i zawsze staram się dowiadywać o nich jak najwięcej. Takie zabawy nakierowują moją uwagę na punkty, które gdzieś mi umknęły. Bo miałam je pod nosem, a nie na drugim końcu Polski. Albo odłożyłam na wieczne później.
Moim pierwszym skojarzeniem po ogarnięciu Pokemon GO był… geocaching. Który daje mi dokładnie to samo, choć jest bardziej „analogowy” (jeżeli za czynnik o tym przesądzający uznać brak rozszerzonej rzeczywistości). Też muszę udać się do jakiegoś punktu, odnaleźć w nim skrzynkę i przy okazji czegoś dowiedzieć. Zamiast Pokemonów, Gymów i Poke Stopów mam pudełka, las i drzewa. Dla mnie bomba i całkowicie mi to do szczęścia wystarcza.
Każdy ma jednak swoje własne bodźce podszczypujące go w dupsko. Jeżeli dla Ciebie są nimi Pokemony – spoko. Idź i poluj na Pikachu. Postaraj się przy okazji zarejestrować to wszystko, co jest Ci dodatkowo w menu podawane. I nie przejmuj się, że inni na Ciebie syczą, śmieją się, albo straszą, że wpadniesz pod samochód lub zabijesz o latarnię. Powtórzę – pokładam nadzieję w zalążkach Twojej mądrości. Nic Ci nie grozi.
Choćby ten szał miał trwać pięć minut – po namyśle stwierdzam, że jest to dobry szał. Może za chwilę wszyscy Pokemon GO oleją. Pewnie pojawi się coś nowego. Choć wątpię, że z taką mocą. Ale nawet jeżeli zainteresuje dwie osoby – to zawsze dwie dusze czymś wzbogacone.
Nie sądzę, żebym nagle wpadła w pokemonowy szał. Pobawię się chwilę, ale jednak wolę swoje geocachingi. Za to Tobie życzę, żebyś został najlepszym trenerem na świecie.
Przy okazji możesz poczytać, do czego ja te Pokemony porównuję:
- Rzuć szkołę, zostań poszukiwaczem skarbów
- Gdzie te wszystkie skarby, czyli mobilne aplikacje dla poszukiwaczy
- Sprzęt dla nieustraszonych łowców skarbów
P.S. Pokemon GO nie jest oficjalnie dostępny w Polsce, ale apkę da się jak najbardziej zainstalować. Dla Andka wystarczy pobrać plik .apk. Tylko uważajcie, skąd go bierzecie, bo wypuszczonych jest sporo fake’ów. Polecam przejrzeć strony polskich społeczności.