Witajcie w nowym kąciku. Miejscu, gdzie żegnamy się z rzeczywistością i zapraszamy komputerowo-konsolowych weteranów. Nie ludzi, a gry, które były w stanie wytrzymać niezliczone minuty mojej obecności i które wielokrotnie sama błagałam o więcej. O jeszcze odrobinę wessania mojego cennego czasu. Za co jestem im wdzięczna. Ani trochę tego nie żałuję.
Nie bez powodu pierwsza zasiądzie z nami do wspomnień Ta Najważniejsza. Królowa Matka gier MMORPG. Dla mnie Królowa Matka gier w ogóle.
Ultima Online
Nigdy nie zapomnę pewnych wakacji z okresu szkolnego, podczas których zamiast spać do upadłego nastawiałam sobie budzik na 6 rano, aby mieć jak najwięcej dnia na expienie mojej postaci. Górnika/kowala, którym trzeba było po prostu w kółko kręcić się od kopalni do kowadła, wklepywać bez przerwy te same makra i ew. spierniczać przed atakującymi Elementalami. No, trzeba było jeszcze od czasu do czasu wybrać się za most do sklepu i banku, bo całej tony wytworzonych katan nie dało się nosić przy sobie.
Pamiętam też pewne święta, które akurat spędzaliśmy w domu, więc miałam dostęp do komputera. I podczas gdy cała rodzina zajadała się karpiem, ja czmychnęłam na „chwilę”, żeby złożyć sobie życzenia ze znajomymi w wirtualnej Sosarii.
Pamiętam swój ślub, budowanie pierwszych domów, wojenne wyprawy, skille bitewne ćwiczone na umarlakach z pobliskiego cmentarza, pływanie łodzią i wszystkie znajomości zawarte przy okazji tych przygód.
W 1997 roku to wszystko robiło tak ogromne wrażenie, że do dzisiaj czuję na swojej szczęce odbicia posadzki. Bo przy każdej rozgrywce gęba opadała do samej ziemi. Ultima Online wyznaczyła trendy dla świata MMO, ale nic, co nastąpiło później, nie dorosło jej nawet do pięt. Cała dzieciarnia garnąca się do tytułów takich jak Tibia, Guild Wars, WoW, Lineage, EverQuest, Aion itp. pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, że bez UO tego trendu po prostu by nie było. I że wszystkie te tytuły ścigają się między sobą wyłącznie na kolorowe opakowania.
Prosta grafika w rzucie izometrycznym jest dla mnie do dzisiaj najukochańszym elementem technicznym UO. Ta prostota pozwalała bez reszty zanurzyć się w przemiodnym klimacie i być częścią przecudownej społeczności. Na całe szczęście nikt nie oblewał tego lukrową polewą, a próby wprowadzenia widoku 3D pozostały ciekawostką, z której skorzystali nieliczni.
Niestety jak to z każdymi społecznościami gier online bywa – starzeją się i mają szczęście, jeżeli może nastąpić wymiana pokoleniowa. Z UO jest ciężko, bo młodzież woli cukierkową grafikę i średnio rozumie głębię produkcji z tamtego okresu. Gdzieś po drodze Ultimie oberwało się też podczas przejęcia jej przez EA – wielu odeszło, bo zmieniła się polityka rozwoju gry. Oczywiście oficjalne serwery nadal działają i wychodzą kolejne uaktualnienia. Pod koniec zeszłego roku miały miejsce huczne obchody 17-lecia UO. Jeżeli macie ochotę pograć – nic nie stoi na przeszkodzie.
Sama miewam napady chęci powrotu. Tylko, cholera, nie mam na razie dwóch miesięcy wakacji na granie od świtu do nocy. Kiedyś sobie zrobię.
Chwilowo testuję nowy produkt Richarda Garriotta aka Lorda Britisha, twórcy Ultimy Online. Póki co nie zdradzam szczegółów, ale spodziewajcie się, że niebawem przybliżę na blogu Shroud of The Avatar, bo o tym tytule mowa.
Na koniec jeszcze parę screenów z moimi przygodami, które odkopałam dzisiaj z dysku starego blaszaka. Idę popłakać ze wzruszenia.