…dwa razy do tego samego bagna – chciałoby się rzec. To trochę inna historia, niż z przysłowiową rzeką, bo wcale nie chodzi o to, że się nie da. Tylko o to, że pchanie się do niego brzmi jak skrajna głupota. Zwłaszcza jak już wiesz, że wessie Cię po koniuszki włosów.
A tak właśnie bywa z serialami. Czasami jednak, gdy postawisz swoją stopę na brzegu tego bagna, czujesz, że masz jeszcze szansę ją zabrać, odwrócić się na pięcie i ujść z życiem. Przynajmniej tym prywatnym.
Są takie produkcje, które włączasz, babrzesz się z nimi przez góra trzy odcinki (a często jeden i to nie zawsze cały), po czym uznajesz, że nie warto ryzykować i dać się wciągnąć. Albo że to jakaś imitacja bagna, które zwyczajnie takich właściwości nie posiada. Obiecujesz sobie, że nigdy do niego nie wrócisz, że bez sensu, zero adrenaliny, gdzie to całe „no pain, no gain”.
Ale zawsze okazujesz się być albo naiwny albo gryzie Cię, dlaczego inni zostali wessani. Może wleźli od innej strony?
Ja należę do grupy ludzi, którzy cały świat chcą brać na rozum. Jeżeli pojawia się w nim jakiś fenomen – na wszelkie sposoby szukam jego przyczyn. Odstępstwo od normy – musi mieć jakieś wytłumaczalne podłoże.
Dlatego kiedy nagle wszyscy zaczynają zachwycać się jakimś serialem, który uznałam za wielką kaszanę albo nudziarstwo najniższych lotów, wracam do niego i analizuję. Z pierwszym wrażeniem już tak jest, że owszem – często słuszne, ale niejednokrotnie można się na nim przejechać…
Poniżej trzy przykłady seriali, które w mniejszym lub większym stopniu się obroniły, a następnie dwa, które taką szansę otrzymają. Co mi tam, zmuszę się.
1. Dexter
Pamiętam doskonale okoliczności, w których włączyłam pierwszy odcinek. Siedziałam w domu z dzieciakiem, a że na chwilę przysnął, miałam chwilę świętego spokoju. No ale niezbyt to wszystko wyszło, bo dzieciak jak to dzieciak – wstał i wrócił do bycia upierdasem, a poza tym jakoś moja miłość z Dexterem nie zaskoczyła. Koleś wydał mi się prymitywny i nudny, no bo co… Tak będzie sobie po prostu kroił tych ludzi przez wszystkie odcinki?
Powiedzieliśmy sobie „nara” aż do końca pierwszego sezonu. Ale potem znowu na siebie wpadliśmy. To tak jak ze znajomymi, którzy trują dupę: „ale on był taaaaaki fajny, głupiaś, że kopnęłaś go w tyłek!” Żeby ich nie zamordować, zgadzasz się na drugie podejście. Najczęściej i tak nadal chcesz ich zamordować, no ale powiedzmy, że raz na tysiąc lat mają rację.
Z Dexterem było warto. Powiem tyle – chłop potrafi kończyć z hukiem (choć nie za każdym razem) i w tej materii jeszcze lepszego nie poznałam.
2. Breaking Bad
Rany julek, jak ja się wynudziłam przy pierwszym odcinku. Stary, schorowany dziad, przyczepa i pustkowia. Wyłączyłam chyba jeszcze w trakcie podziwiania wątpliwych uroków unoszących się tumanów kurzu. Nie wracałam i nawet o nim nie myślałam aż do momentu, kiedy na moim Twitterze pojawił się wysyp „wow-ów”, „ochów” i „achów” związanych z odcinkiem kończącym całą serię. Musiałam sprawdzić, z czego te gamonie się tak cieszą. No i uniknąć spoilerów, więc zaliczyłam niezły maraton. Przeżyłam, było całkiem spoko. Nawet bardziej, niż spoko. Dobra końcówka (już wiecie, co ja lubię, a jak nie wiecie, to pogrzebcie w archiwum „Neira oglada” – tylko ostrzegam, że będzie wielki spoiler).
3. House M.D.
Zupełnie nie przemawia do mnie konwencja, w której każdy odcinek opowiada o czymś innym i nie ma jakiegoś chwytliwego wątku spajającego je wszystkie. Pod tym względem moje drugie podejście nie zmieniło stosunku do Housa. Był mocno średni. Jednego mu jednak teraz odmówić nie mogę – cholernie podniecającej charyzmy. Dla niej było warto.
A teraz dwa tytuły, które czekają na moją łaskę.
1. House of Cards
Jak ja nienawidzę polityki. Prawdopodobnie to jest przyczyną mojej niechęci i tego, że pierwszy odcinek wyłączyłam w trakcie wprowadzającego paplania Underwooda. Czym Wy wszyscy się tak zachwycacie? Sprawdzę, bo mnie to wpienia bardziej niż rzeczona polityka.
2. Mad Men
Chyba przeraziła mnie długość tego serialu. I obawa, że się zawiodę. Odpuściłam po jakichś trzech docinkach. Nie, żeby było całkowicie do kitu. Przysnąć też nie przysnęłam. Bo tematyka zacna, ale żeby męczyć bułę już siódmy sezon? Trzeba będzie sprawdzić, czy to geniusz, czy marny tasiemiec.
To takie trochę moje tytułowe sado-maso, czyż nie? Kąpać się w tym całym mule… Mmmm…