Wychowałam się w domu pełnym komputerów i konsol oraz – siłą rzeczy – gier nań przeznaczonych. Wyrosłam na mądrego człowieka i nikogo po drodze nie zabiłam.
Zaczęło się od Amigi i Atari. Wszystkie dzieciaki z podwórka – tak, tak, spędzaliśmy czas również ganiając za piłką – mi zazdrościły. Robiły naloty na mój pokój, bo każdy chciał pojeździć samochodzikiem Noody’ego. Części z tych dzieciaków nawet nie do końca znałam. Czasami mnie wkurzali, bo ja dalej chciałam kopać piłkę.
Tak – zaczęło się od miłej, kolorowej gry edukacyjnej. Jednak już na początku podstawówki odkryliśmy bardziej ekscytujące tytuły.
Szaleńcze wyścigi w Lotusie. Bijatyki na automatach ze Street Fighter i Mortal Kombat. Rozjeżdżanie ludzi w Carmageddonie. Zabawny, acz niezbyt okrzesany Ace Ventura wypinający tyłek.
Zastanawiasz się, gdzie – do cholery – byli nasi rodzice?
Jak to – gdzie? Przy nas. Z nami.
Wychowywali nas na porządnych ludzi.
Doskonale wykonywali swoją robotę. Dzięki temu mogli pozwolić na więcej. Sobie i nam.
Wiesz, jaka była pierwsza gra, w którą namiętnie tłukłam wspólnie z moim tatą? Brutal Sports Football. Gra ucząca sportowej rywalizacji – a jakże – tyle tylko, że w tej rywalizacji można było korzystać z mieczy i toporów celem ucinania przeciwnikom głów. Siedmioletnia dziewczynka chciała codziennie grać w taki uroczy tytuł.
Albo patrzeć, jak tata gra w Resident Evil i Silent Hill. Wciskał mi wtedy pada, ale do tego już nie byłam taka odważna. Po ponad dwudziestu latach dalej nie jestem. W życiu nie odpalę tych tytułów siedząc sama w chałupie.
I tylko mama parę razy zakrzyknęła z kuchni: „Zobaczysz, nie będziesz mogła spać w nocy!”.
A ja zawsze spałam w najlepsze.
Tylko raz – w trakcie gorączki – śniło mi się, że uwięziono mnie w Cannon Fodderze. No ale halo – 40 stopni robi swoje.
Jeżeli mi się – tak po prostu – spać nie chciało, szłam do taty. A on proponował mi wspólną demolkę w Destruction Derby. Albo parę rund na ringu w WWF Wrestlemanię.
I co?
I nic.
Byłam przeszczęśliwa.
Nadal jestem.
Uważam się za przyzwoitego człowieka. Mam dużo oleju w głowie.
Na drodze jestem wzorem kierowcy. Nie rzucam się na ludzi z tasakiem.
A przecież całe dzieciństwo patrzyłam na flaki i łamanie przepisów!
Mogłam to robić. Miałam przy sobie wspaniałych rodziców. Potrafili po cichu i nienachalnie pomiędzy tymi – dla niektórych wołającymi o pomstę do nieba – rozrywkami pokazać mi ważne elementy świata i wpoić odpowiednie wartości. Dali narzędzia do dokonywania właściwych interpretacji.
Mogłam mieć ze swoimi rodzicami wspólne pasje.
W liceum tata zaraził mnie miłością do Ultimy Online. Nadal mnie bawi wspomnienie jego wiadomości wysyłanych z drugiego pokoju poprzez GG. Żebym na serwerze nie mówiła do niego „tato”. Bo nigdy nie znajdzie wirtualnej żony.
Często wolałam takie momenty od pierwszego piwka ze szkolnymi znajomymi.
Tych cudownych wspomnień nikt mi nie odbierze.
Dla mnie ważne było, że mogę spędzać czas ze swoim tatą. Wiedziałam, że o to w tym wszystkim chodzi. Że przemoc na ekranie nic nie znaczy.
Całkiem niedawno – jakoś tuż po premierze Tom Clancy’s The Division – po sieci zaczęła krążyć opowiastka. O ojcu, który prowadził swojego małoletniego syna przez ich krótką wspólną sesję. Proszę, przeczytaj tę piękną historię:
Last night in the DZ I helped a father and son and saw the good side of agents in the DZ. from thedivision
I wiesz co? Wiem, że ten ojciec jest dobrym ojcem. A jego syn wyrośnie na wspaniałego człowieka. Będzie miał ciepłe i wzruszające wspomnienia. Dzięki nim w prawdziwym życiu nigdy nie poleci z karabinem na uczniów jakiejś szkoły.
Od czego zależy, czy Twoje dziecko zostanie mordercą?
Na pewno nie od gier komputerowych.
Na pewno nie od innych „wątpliwych rozrywek”.
Wyłącznie od tego, jakim rodzicem jesteś.