Czy warto iść do kina na nowe świecące patyki? Odpowiadam z perspektywy osoby mającej mgliste pojęcie o całej serii. Spoko, nie zdradzam, kto przetrwał, a kto nie.
Od razu przepraszam, że tak bezczelnie przyznaję się do słabej znajomości gwiezdnych potyczek, ale jakoś z kosmosem nie było mi do tej pory po drodze. Filmowo zakochałam się tylko w „Odysei kosmicznej” (z tej bardziej filozoficznej perspektywy), z gier polubiłam „Mass Effect” (bo fajny gameplay), czytam Lema (bo był lepszym jasnowidzem od wszystkich Jackowskich razem wziętych). Gwiazdy wolę podziwiać, jak spadają na mnie, gdy leżę patrząc w niebo podczas ciepłej letniej nocy. Tak, bywam romantyczna.
Ciężko jednak nie mieć o „Gwiezdnych Wojnach” żadnego pojęcia. Nie da się temu zjawisku odebrać faktu silnego odciśnięcia w naszej kulturze. Wątpię zatem, że pierwszy raz słyszycie ten tytuł, bo to niemożliwe. U mnie przewinął się on pod postacią kaset VHS z pierwszymi filmami serii i zabawek, które tata przywoził z wojaży po świecie. Do kina szłam zatem ze znajomością części IV, V i VI, kojarzeniem głównych bohaterów i jako takim zarysem historii.
Czy bawiłabym się równie dobrze bez powyższej podkładki? Tak, byłoby fajnie, choć bez tych kilku momentów zachwytu powrotem dawnych postaci. To naprawdę świetne chwile dla tych, którzy lubią, gdy z ekranu puszcza się do nich oczko. Takie subtelne oczko, dzięki któremu robi się cieplej na serduchu.
Ale przecież – „Przebudzenie Mocy” to nowy rozdział, który uwiedzie Was scenerią, dowcipem, debiutującymi bohaterami i przesłodkim (!) droidem. Daisy Ridley jako Rey, Adam Driver jako Kylo Ren (szkoda, że ubrany pod samą szyję, no ale nie dało się inaczej – pozdrowienia dla fanek jego kreacji w „Girls”), BB8, planeta Jakku, powietrzne pościgi – to moi osobiści faworyci. John Boyega (Finn) i Oscar Isaac (Poe) też dają radę. Moja siostra stwierdziła, że ten drugi wygląda momentami jak Al Pacino z czasów „Ojca Chrzestnego”, więc chyba ją uwiódł. To wszystko czaruje tak mocno, że ani razu nie zastanawiałam się, czy umknęły mi jakieś ważne elementy opowieści. Albo czy całość ma sens. Nastąpiło gładkie skonsumowanie okraszone momentami wzruszeń i uśmiechu na gębie.
Dla porównania powiem Wam, że np. taki „Hobbit” z podobnej perspektywy nie-fana (nie mylić z anty-fanem) wcale taki łagodny do przełknięcia nie był.
Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio czas w kinie zleciał mi tak szybko. Byłam wielce zaskoczona, że to już koniec i rozczarowana, że nie posiedzę na tym seansie jeszcze tak ze trzy godziny. Dodam, że była ze mną osoba, która ogarnia „Gwiezdne Wojny” gorzej ode mnie, dwie persony na powtórnej projekcji oraz fan serii i wszyscy bawili się co najmniej bardzo dobrze. Jeżeli czegoś nam zabrakło, to większej ilości scen z mieczami. Za to każdy wyszedł z zamiarem zorganizowania maratonu ze wszystkimi częściami serii. A ja wyciągam z piwnicy swoje figurki i pojazdy, którymi doposażę geekowe stanowisko.
Na koniec mała rada dla osób średnio kojarzących temat. Do kina idźcie koniecznie, tylko wcześniej przejrzyjcie drzewo genealogiczne bohaterów, żeby Was nie frustrowało, że nie wiecie kto jest czyim ojcem, dziadkiem, matką itd. Ja to sobie wyklarowałam dopiero po wyjściu z kina, a lepiej być na bieżąco, żeby się nie wydawało, że to jakaś „Moda na sukces”.
No, nie patrzcie już krzywo na swoje drugie połówki, które śliną się na widok Sokoła Millennium i mamroczą przez sen dziwne zlepki liter i cyfr w stylu R2-D2. Jest duża szansa, że przetrwacie wspólny seans.
Ocena: