W dobie trzęsienia portkami przed wszystkim, co zewnętrzne, Ty się lepiej bój siebie.
Tydzień temu wspominałam, że skończyłam czytać Uległość Houellebecqa. I tak jak w serialach lubię dostać w łeb nagłą śmiercią któregoś z bohaterów, tak podczas lektury uwielbiam, gdy sedno historii wcale nie jest tym zarysowanym w oparach pozorów. Ja po prostu kocham być zaskakiwana. Chociaż często twierdzę odwrotnie. Nie słuchajcie mnie wtedy.
Pomyślałam sobie: a, sięgnę po tę książkę, bo pewnie będzie w niej cały arsenał straszaków związanych z przewrotami cywilizacyjnymi. Charlie Hebdo, zamachy w Paryżu – a to tylko dwa przykłady, o których można by mówić, że autor je wyprorokował. Bo miały miejsce we Francji, a właśnie ją Houellebecq w Uległości przedstawił.
A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. To znaczy – ona tam jak najbardziej jest. W niedalekiej przyszłości. Podczas znaczących zmian politycznych, przez które do władzy dochodzi Bractwo Muzułmańskie. Są też transformacje, na które ta sytuacja przełożyła się w różnych dziedzinach życia bohaterów. Pozornie jest mnóstwo gadania o polityce. Ale to serio jest jeden wielki pozór. Gdyby było inaczej – rzuciłabym Uległość w kąt po paru pierwszych stronach. Tak bardzo nie trawię polityki.
Czyli za bardzo o niej to jednak nie jest. W dodatku wszystkie dyskusje są tak płynne i rytmiczne, że da się je połknąć w jeden wieczór. I to jest zaskoczenie, bo mamy do czynienia z przeogromnym natłokiem odwołań do dosłownie wszystkiego. Oprócz polityki – także literatury, sztuki, filozofii. Bohaterowie strzelają nazwiskami, faktami i nazwami miejsc jak z karabinka. W dodatku Houellebecq wydaje się z tego bezczelnie tłumaczyć słowami głównego bohatera na temat przypisów: „jeżeli ktoś chce się dowiedzieć więcej, niech sam sobie poszuka informacji i basta”.
Na początku wydawało mi się to zbędną popisówą. Podobnie nie pasowały mi opisy scen seksu, bo zanosiły się na stylówę à la Pięćdziesiąt Twarzy Grey’a i (znowu) pozornie niczego nie wnosiły. Ale – po złożeniu tego wszystkiego do kupy pojawia się sens. I kolejne zaskoczenie.
To nagromadzenie jest alegorią świata. Rzeczywistości, w której mieszają się style, religie, ludzie po prostu. Środowiska, w którym jest tyle wszystkiego, że nie wiadomo, co wybrać. I właściwie to już nie chce się wybierać. Bohater niby jeszcze stwarza sobie chimerę możliwości, z których to on coś wyciągnie. Religię – więc idzie do kościoła, kobietę („klasyczne, sprawdzone rozwiązanie”) – więc korzysta z usług portali oferujących wszelkiego rodzaju doznania seksualne. Bo w tym świecie nie ma już emocjonalnych kontaktów z drugim człowiekiem („ludzkość nie tylko mnie nie interesowała, ale wręcz mierziła”). Widać to najdobitniej, gdy bohater beznamiętnie przyjmuje wiadomości o śmierci swoich rodziców, czy niewzruszony mija ciała zastrzelonych ludzi na stacji benzynowej. Dzień jak co dzień. Wszyscy w tej opowieści wydają się być przerażająco… spokojni.
Właśnie. To obojętność i zrezygnowanie prowadzące do uległości sprawiły, że bohater w końcu przechodzi na islam, a nie islam zalewa go i zmusza do uległości. Bierze to, co jest pod ręką. Co zapewni mu w danym momencie komfort. Dużo kasy z posady na uczelni i kilka żon. Jest się czemu dać chwycić.
– Chodzi o uległość – powiedział cicho Rediger. – Oszałamiająca, a zarazem prosta myśl, nigdy dotychczas niewyrażona z taką mocą, że szczytem ludzkiego szczęścia jest bezwzględna uległość.
I nagle łapiesz się na tym, że masz do czynienia z opowieścią o kondycji ludzkich istot. Że człowiek potrzebuje zaczepienia, a jak je traci, zaczyna mu być wszystko jedno. To jest to nad czym biadoli pół świata. Zobojętnienie. W sferze emocjonalnej, duchowej ale też fizycznej.
W tej nieszczęsnej polityce też to widać – ot, chociażby na naszym własnym poletku.
Houellebecq nie daje żadnego przepisu na rozwiązanie sytuacji. Zostawia nas w zawieszeniu. Moja refleksja jest taka, że zmęczenie człowieka i – co za tym idzie – obecnej cywilizacji są nieuchronne. Każdą cywilizację prędzej czy później czeka przewrót – zarówno na gruncie biologicznym jak i duchowym. Przeglądając ostatnio „Dziennik Polski” wpadłam na wywiad z prof. Jerzym Kopanią, który do takich właśnie wniosków dochodzi:
Wszystkie procesy kryzysowe, zachodzące w tej chwili w europejskiej cywilizacji, świadczą niezbicie o tym, że doszła ona do swego kresu. Musi zginąć.
Głos autora Uległości nie jest zatem pierwszy ani ostatni. Czy jest się czego bać? Jak już to siebie. No albo można się poddać i ulec. W końcu nie ma większego źródła szczęścia.
Lektura naprawdę fajna. Szybko się czyta, zmusza do zastanowienia. Niepokoi. Ale nie od tej strony, od której na pierwszy rzut oka się zanosi.
Ocena: