Jeden w nim zostanie, drugi niech się w piekle spali.
Za mną powrót i nowość w stacji A&E. Niby fajnie ułożone w ramówce. Akurat na wieczór. Bo to właśnie ta pora, kiedy ludzie pchani irracjonalnym odruchem lubią oglądać niepokojące obrazy. Tak też i ja pomyślałam. Super, nieprzespana noc grozy. Nic tylko zacierać rączki.
Zacierałam. Czterdzieści parę minut. Potem mi opadły.
Bates Motel wrócił z czwartą serią i muszę powiedzieć, że jest to równa, dobra pozycja, w której obecnie wkraczamy już w coraz bardziej zaawansowaną psychozę. W końcu o nią tutaj chodzi i to jej gradacja jest motorem napędowym całej opowieści. Na razie wychodzi to zacnie – nasz bohater Norman ewoluuje razem z odkrywaniem przez nas jego coraz śmielszych poczynań. W czwartej serii zaczęło już być ostro, bo jesteśmy w momencie, kiedy dostrzeżenie problemu nastąpiło po tak zwanych ptokach. Dlatego Norman zapewne będzie coraz częściej ganiał w maminych sukienkach i mordował każdego, kto wetknie choćby paznokieć w tę chorą relację.
Właśnie – bo psychoza psychozą, ale to jej źródła są najbardziej creepy. Syn – Norman i matka – Norma (już mam ciary) są naprawdę świetnie grani przez Freddiego Highmore’a i Verę Farmigę. Innych bohaterów równie dobrze mogłoby w tym serialu nie być, bo nikt więcej nie jest godzien zapamiętania. Wszystko przesłania dobrze oddana chora, patologiczna relacja matki z synem. I choć w pierwszym odcinku czwartej serii pojawia się delikatna iskra nadziei, że rodzicielka wyjdzie z etapu wyparcia faktu, iż jej synalek jest chory psychicznie, niestety wszyscy wiemy, jak to się skończy. Hitchcock nam powiedział.
Swoją drogą – Bates Motel powinna obejrzeć każda przyszła matka, bo wiele z nich ma zadatki na bycie Normą. Chyba nie chcesz, żeby Twoje dziecko pozbywało się wszystkich wokół Ciebie? W ten definitywny sposób?
Zanosi się na to, że serial nadal będzie dobry, więc jeżeli jeszcze tego nie zrobiłeś – warto sięgnąć i nadrobić. Nie mam tutaj nic do zarzucenia w kontekście noszenia miana prequela klasyka kina.
Ocena:
Za to już skoro w temacie klasyków jesteśmy… Damien. Nosz do cholery jasnej.
Okej, najpierw dla uspokojenia i porządku – jest to produkcja będąca kontynuacją pierwszego Omena (młodzi mogą nie wiedzieć – tego z 1976 roku, nie marnego remake’a z 2006). Przenosi nas w przyszłość, kiedy główny bohater jest już dorosły.
Koncept w zamierzeniu ciekawy. Dla mnie wszystkie zamiary zmierzenia się z klasyką są ciekawe, bo trzymają mnie w niepewności – jak autor sobie poradzi? Lubię ten dreszczyk niepewności, dlatego naprawdę na Damiena czekałam. Czort z tym, że zazwyczaj takie próby kończą się głośnym mlaśnięciem o chodnik. Tym większe moje podjaranie, jeżeli coś fajnego z nich wyjdzie.
Ale… Nie. Po prostu nie. Ktoś tu popełnił koszmarną zbrodnię i nawet nie mam zamiaru sięgać po kolejny odcinek, żeby dać szansę na naprawę. TU NIE MA CZEGO NAPRAWIAĆ.
Po pierwsze – to nie jest straszne. Znaczy jest, bo jest koszmarnie złe, ale w kontekście pełnych portek – nic, null, nothing. Nie twierdzę, że by się nie dało. Byłaby taka szansa, ale trzeba by sprostać mega trudnemu zadaniu. Bo przecież tak naprawdę esencją Omena było dziecko. Najbardziej-przerażające-dziecko-ever, które dla mnie zawsze będzie reprezentantem najciemniejszych zakamarków dziwności tych małych potworków. Ja nawet nie pamiętam, czy film oprócz tego dziecka był dobry. Wystarczy mi, że do dzisiaj mam ciary wyłącznie za jego sprawą.
A tutaj dostajemy dorosłego człekokształtnego, który swoją aparycją bardziej pasuje do reklamy majtek CK, niż roli Antychrysta. Jeszcze na plakacie była jako taka nadzieja, ale że to matka głupich… Zresztą – cała obsada jest słaba. No dobra, może ja nie będę umniejszać aktorom, bo większa wina leży po stronie zwyczajnie głupiego scenariusza.
Pierwszy odcinek jest jedną wielką schizofrenią – bohaterowie potrafią zmienić zdanie co do kwestii fundamentalnych (religia i to całe zamieszanie z Antychrystem) dosłownie w pięć minut. Jedziemy rollercoasterem, którego podróż powinna trwać przynajmniej kilka odcinków, po drodze obijamy się o potężne masywy żałosnych rozwiązań i nagle lądujemy po zupełnie przeciwnej stronie światopoglądowej skali (swoją drogą jedna z bohaterek też się w komiczny sposób teleportuje – w jednej chwili odjeżdża w nieznane samochodem w środku zamieszek w ogarniętej wojną Syrii, a za chwilę dzwoni ze swojego mieszkania w Stanach rzucając krótkie „właśnie wróciłam”). To tak jakby w jednym zdaniu przeskoczyć od „Bóg to jakaś wymyślona śmiesznostka” do „nie możemy być razem, bo jestem Antychrystem”.
No i doszłam do kwestii związków. Jednak jest jakaś wartość dodana w tym serialu. Uwaga – będzie morał.
Jeżeli to czytasz i jesteś dziewczyną, dobrze sobie zapamiętaj – nigdy nie upadlaj się do poziomu laski podlizującej się facetowi, który nie oddzwonił, bo pochłonie Cię jezioro błotne nagle pojawiające się przed garażem w środku cywilizowanego miasteczka. Ja nie żartuję. Tam jest taka scena. Kobita zapatrzona w naszego bohatera, który kiedyś ją olał (i te tłumaczenia, że dla jej dobra, znasz to?), próbuje odjechać samochodem. Ulica się rozstępuje, wciąga ją bagno, dzień później znajdują ją martwą gdzieś przy ujściu ścieków. True story. Nawet piekło nie toleruje takich zachowań.
Także tego – dziewczyno, miej honor.
To całkiem ważna lekcja, ale skoro już ją przeprowadziłam, nie musisz męczyć się z oglądaniem Damienia. Szczerze – nie odczuwałam takiego niesmaku od czasu kuriozalnego zakończenia Helixa.
Ocena: