– Pani profesor, chcieliśmy zapytać w imieniu klasy, czy mogłaby pani dzisiaj niczego nie zadawać… Wieczorem jest ważny mecz…
Jej wzrok potrafił zabijać i właśnie takim spojrzeniem ich obdarzyła.
– Chyba sobie żartujecie. Wręcz z przyjemnością dorzucę dodatkowe zadania. Może to was oduczy oglądania prymitywnych przedstawień. Banda opłaconych i spoconych facetów gania po boisku ku uciesze omamionej widowni. Nie wiadomo, kto jest większą małpą w tym cyrku.
Wyrwana ze swoich młodzieńczych rozterek, odwróciłam wzrok od okna, przy którym zawsze siedziałam na prowadzonych przez nią lekcjach.
Zawsze będę cholernie szanowała tę kobietę. Zawdzięczam jej wiele. Swoją ponadprzeciętną wiedzę i to, że uchroniła mnie przed wieloma poważnymi głupotami. Sprawiła, że tanie wino przed koncertami pijałam tylko w przerwach między upartym dążeniem do zrozumienia Kanta, a nie codziennie zamiast szkoły. Dobrze mieć kogoś takiego w najbardziej przerąbanym okresie, jakim jest dojrzewanie. Kiedy złamane serce jest końcem życia, a poza tym egzystencja sama z siebie i tak przytłacza.
Nigdy jednak nie przekonała mnie do swojego światopoglądu.
I nie wmówiła, że piłka nożna jest prymitywna.
Siedziałam w tej swojej ławce i myślałam, jak ktokolwiek może prawić takie herezje na temat najbardziej magicznego sportu pod słońcem. W którym żeby coś osiągnąć, trzeba się zachetać do granic wytrzymałości.
Bo ludzkie nogi nigdy nie wykształcały się z myślą o kopaniu skórzanego worka. Co najwyżej w celu przemieszczenia z punktu A do punktu B i to w niezbyt szybkim tempie. Biegać mogą sobie gazele. Wyprostowana postawa kompletnie nie do tego służy.
Jak zatem nie nazwać każdego zwodu, obrotu, prowadzenia piłki małym cudem? Czarami, które kreują przed naszymi oczami najpiękniejsze obrazy we wszechświecie? Ten ruch, ta dynamika – pędzle, którymi nie władał nigdy żaden ziemski artysta.
A przecież jest jeszcze synchronizacja, w której uczestniczy jedenastu zawodników po każdej stronie boiska. Nie da się opisać słowami momentu, w którym cała drużna zgodnie macha różdżkami…
Zgodnie puściliśmy gadanie pani profesor mimo uszu. Wieczorem obejrzeliśmy mecz.
Następnego dnia oczywiście to my zostaliśmy poproszeni o oddanie prac domowych. Żadne z nas jej nie miało. Wszyscy dostali lachy do dziennika.
Jakoś bardzo się tym nie przejęliśmy. W głowie wciąż odgrywaliśmy spektakl z poprzedniego dnia.
Szkoły też nie zawaliliśmy. W sumie byliśmy całkiem dobrymi uczniami.
Wyrośliśmy i dalej przynajmniej raz w tygodniu karmimy się magicznymi przedstawieniami. Nikt nam tych doznań nie odbierze.