Najłatwiej – założyć, że odbiorca nie ma żadnego pojęcia o otaczającym go świecie.
Niestety jest to przepis na poradnikową katastrofę. Pisanie dla takiego odbiorcy powoduje, że nie ma się odbiorcy. Z tego prostego powodu, że taka osoba nie ma też świadomości istnienia owego dziełka (w końcu nie wie nawet, skąd się tutaj wzięła, a co dopiero, że jakieś książki istnieją).
Naprawdę nie rozumiem techniki pisania poradników dla początkujących zakładającej, że czytelnik jest początkujący w ogóle w… życiu. On dopiero zaczyna robić to, o czym chce przeczytać, nie traktujmy go, jakby jego IQ ciążyło do zera. Skoro sięga po książkę, już jest mądrzejszy od sporej części społeczeństwa. Chce się doszkolić w wybranym temacie, a nie słuchać, jak nabierać zupę na łyżkę.
Do poradnikowo-motywacyjnej papki naprawdę podchodzę z ogromnym dystansem. Absolutnie nie oczekuję, że jedna książka odmieni nagle moje życie. Tym, co sprawia, że w ogóle po nie sięgam, jest chęć uczenia się od mądrzejszych ode mnie. Zwłaszcza kiedy robię coś po raz pierwszy albo mam z tym styczność od niedawna. I nie chodzi o to, żeby ktoś mi w jednej książce wyłożył wszystkie możliwe tajniki danego tematu.
Poradnik uważam za udany jeżeli:
- przeczytam w nim przynajmniej jedną – dla mnie – odkrywczą informację,
lub:
- wyciągnie z mojej podświadomości coś wartościowego, co w niej od dawna siedziało, ale potrzebowało bodźca do wyjścia na światło dzienne.
Ważne są dla mnie też dwa elementy stylistyczne:
- brak infantylności
oraz:
- nieodwoływanie się na każdym kroku do bogów wszelakich, bo sorry – ale powoduje to zawężenie publiki, do której ja z pewnością nie należę.
Nie są to chyba jakieś ogromne wymagania, skoro jestem skłonna zapłacić parę dyszek za książkę, z której wyciągnę jedną poradę albo dowiem się, że już wcześniej byłam mądra?
Dlatego książkę, która mi – kobiecie – tłumaczy jak radzić sobie z babskimi sprawami w trakcie wysiłku fizycznego uważam za infantylną i nieprzydatną. No chyba każda z nas spędziła przynajmniej pięć minut na WF-ie i wie, jak się na taką okoliczność „upakować”. Co za problem pomnożyć to sobie proporcjonalnie do danego wysiłku? Chyba żaden, nie trzeba mi tego wykładać czarno na białym.
A coś takiego właśnie uskutecznia autorka książki Bieganie. Kobieca strona mocy. I to nie tylko w temacie kobiecych przypadłości, ale też kwestii ciuchów (hitem są tabelki – bo pewnie, biedaczko, nie rozumiesz, czym się różnią szorty od legginsów), aplikacji i gadżetów (no jakieś tam są, ale po co wdawać się w szczegóły), ćwiczeń i planów treningowych (już je dawno widziałaś w lepszym wykonaniu u Chodakowskiej albo innej Lewandowskiej wyskakującej z Twojej lodówki), kontuzji (no zdarzają się – jak za bardzo boli, idź do lekarza), towarzystwa do biegania lub jego braku (bo pewnie jeszcze nie wiesz, jaki masz stosunek do ludzi) czy imprez biegowych (koniecznie spakuj buty, bo pewnie chciałaś biec boso).
Oto podejście do odbiorcy w tej książce. Nie oburzam się na nie dlatego, że jestem geniuszem w temacie. Wręcz przeciwnie – zaczęłam biegać na początku kwietnia (!) i pani Popławska-Pojawa (autorka) jest przy mnie mistrzem wszechświata. Myślałam, że ten mistrz przekaże mi jakąkolwiek wiedzę. Albo chociaż wskazówkę.
Jakby ktoś chciał mi zarzucić, że wybrałam książkę nieadekwatną do swojego poziomu, odpowiem – nie ma niższego poziomu od mojego. Nigdy w życiu nie biegałam. Z biologii pamiętam wpajaną naukę, że człowiek ze swoją postawą nie jest stworzony do takiej czynności i tego się trzymałam (autorka Biegania powie Ci coś zupełnie odwrotnego – że to najbardziej naturalna forma ruchu, a jak jej nie wierzysz to zobacz „jak nienaturalnie wygląda ruch chodziarza”; tak szczerze mówiąc, nie ufałam jej już od dziesiątej strony książki). Moja kondycja nie była na poziomie ujemnym tylko dlatego, że jeżdżę na rowerze i lubiłam się kiedyś ruszać na szkolnych zajęciach sportowych. Ale że nigdy nie było to usystematyzowane, jeszcze 2 lata temu miałam 25-kilogramową nadwagę, której dopiero teraz się pozbyłam*. Serio – bieganie jeszcze miesiąc temu było dla mnie kosmosem. Nadal trochę jest i cieszę się jak durna jeżeli uda mi się większość 3-kilometrowego dystansu przetruchtać a nie przemaszerować.
Problem z Bieganiem jest taki, że każdy, kto zainteresuje się tematem, w 10 minut zdobędzie lepsze przygotowanie niż to płynące z książki. Wystarczy otworzyć jedną losową stronę internetową o bieganiu i już jest tam więcej przykładów treningowych, konkretnych modeli ciuchów i butów czy sprzętów i aplikacji. Niestety książka zakłada, że żyjesz w bańce bez dostępu do tych wszystkich zasobów. Co jest w dzisiejszych czasach średnio możliwe.
A w temacie motywacji – bo niby masz tu też dostać kopa na rozbieg. Ja nie poczułam. Bardziej mnie kopią biegający blogerzy. Myślę, że Ty też się z nimi skuteczniej rozpędzisz. O ile w ogóle takiego rozpędu potrzebujesz. Niektórzy doskonale napędzają się sami.
Jedyna możliwość wyniesienia czegoś z lektury Biegania, to zaprzestanie kontaktu ze światem zewnętrznym zaraz po pojawieniu się idei ruszenia dupska sprzed telewizora w Twojej głowie. Jeżeli uczynisz z tej książki jedyne źródło informacji, to pewnie coś z niej wyniesiesz. Co nie zmienia faktu, że będą Cię irytować teksty o okresie i legginsach. No chyba, że wychowujesz się w pieczarze odciętej od rzeczywistości. Niestety – czynienie takiego założenia przez autora poradnika w moich oczach go przekreśla. Miejcie ludzie świadomość, że nawet osoba początkująca nie jest ciemną masą, skoro po książkę sięga…
Jeżeli zainteresowałeś się, Drogi Czytelniku, tematem biegania, lepiej:
- wykorzystaj czas oczekiwania na dostawę tej książki/wyprawy do księgarni i czytania na bieganie właśnie,
- pogadaj z kimś obeznanym w temacie przez kilkanaście minut, albo spędź je na stronach biegowych w celu przyswojenia podstaw, które uchronią Cię przed zabiciem się o krawężnik podczas pierwszego „biegu”.
A Bieganie. Kobiecą stronę mocy sobie odpuść. Tak, panowie też. Piszę to na wszelki wypadek, bo widziałam miejsca, w których Wam też się ten tytuł poleca.
Ocena:
*Kiedyś podzielę się swoją przygodą z odzyskiwaniem formy.