Argumentów można znaleźć co najmniej kilka.
Dla (jakimś cudem) niezorientowanych – GTA V miało już swoją premierę. Dwa lata temu. Potem miało jeszcze jedną – rok temu na konsole „nowej” generacji. Czy naprawdę można podniecać się odgrzewanym kotletem?
PC-towa brać strzeliła wielkiego focha, bo jak to – Rockstar ich olał, a jak się okazało, że nie olał tak do końca, to kazał czekać, czekać i czekać… Nie lubimy Rockstara i już więcej nie kupimy żadnej ich gry.
No dobra – dostaliśmy jednak konkretną datę premiery wydania na blaszaki. Damy im jeszcze jedną szansę. Co? Jak to? Nastąpiła obsuwa? Między nami wszystko skończone! I nie próbujcie do nas wracać, bo i tak będziecie szkaradni, popsuci i źle zoptymalizowani.
Ci bardziej zdeterminowani wciąż czekali, ale przy okazji popłakali sobie, że wersja steamowa kosztuje chore pieniądze, a przecież trzeba ją mieć bo acziwki. Płakali też, że muszą użerać się z jakimś Rockstar Social Clubem, ściągać 60GB albo żonglować siedmioma płytami DVD. A poza tym to nie ma pewności, że gra pójdzie ich (nie do końca) wypasionych prockach i kartach.
Jak już zainteresowała mnie historia PC-towego wydania GTA V, patrzyłam na to wszystko z lekkim uśmieszkiem politowania. Jako szalona fanka całej serii i twórczości Rockstara w ogóle swój egzemplarz „piątki” miałam dawno otrzymany w ramach preordera. Tego pierwotnego. Na X360.
Bawiło mnie obrażalstwo i roszczeniowa postawa komputerowych radykałów. Przecież żeby zagrać w najnowszą odsłonę sandboksowej gangsterki wystarczyło… Kupić sobie konsolę. Bo chyba istota rzeczy leży w samej rozrywce, a nie platformie, która nam ją dostarcza?
A przepraszam – zapomniałam, że wśród graczy nadal królują atawistyczne postawy pchające ich do wojen pod szyldem „mój kawałek krzemu jest lepszy od twojego”.
Konsole są prymitywne, a PC-ty nie służą do gier.
Tak sobie myślę, że dobrze by było, żeby ci wszyscy bojownicy o jedynie słuszną prawdę zdali sobie sprawę, że czasy już dawno się zmieniły.
Konsole przestały być „prymitywne”, ale też przy okazji przestały służyć tylko gier. Już nie wystarczy włożyć do nich kartridża lub płyty i nacisnąć „power”. Trzeba się najpierw zalogować do sieci, połączyć ze swoim kontem, pobrać miliard aktualizacji itp. itd.
A PC-ty? Pograć sobie można jak najbardziej, ale stopień ich złożenia i różnorodności jest bardzo upierdliwy dla deweloperów, więc nic dziwnego, że wolą coś wypuścić najpierw (lub tylko) na konsole. Tu się nie ma co obrażać, wystarczy sobie postawić kwadratowe pudełko pod telewizorem.
Sama mam kilka konsol i niedawno przygarnęłam Ziemniaka – całkiem pokaźne blaszane dzieciątko. Nie uczestniczę już w wojenkach między wyznawcami poszczególnych platform. Chcę grać – siadam i gram. Pewnie niedługo dorzucę do kolekcji PS4 (właśnie zwolniła mi się półka), bo zamiast obrażać się na Naughty Dog, że wypuścił The Last of Us tylko na sprzęt od Sony, po prostu w końcu w to cudo pogram.
Wracając do GTA V na PC – co z tego wszystkiego wynikło? Ano nico. I tak się wszyscy rzucili do sklepów a tytuł jest w topach topów rozmaitych systemów dystrybucji. Świadczy to jedynie o tym, że Rockstar wie, jak zarabiać pieniążki i trafić po drodze do Księgi Rekordów Guinessa. Coś, czego większość ludzi na świecie nigdy nie osiągnie i na co z zazdrości będzie do końca życia pluło jadem.
Mnie ta premiera i tak jakoś mocno w fotel nie wcisnęła, bo na parę nowych bajerów rzucać się z marszu nie będę. Grafika? Nie robi mi różnicy, czy widzę na ekranie trzy piksele, czy cebulki (resztek) włosów Trevora. Liczy się dobra zabawa. Aczkolwiek jak w niedalekiej przyszłości sprawię sobie jakiś dobry telewizor UHD, chętnie pobawię się jeszcze raz „piękniejszym” GTA. W końcu…